Nie sądziłam, że jak sobie zniknę na jakiś czas, to
ktokolwiek to zauważy, a jednak wiele głosów dotarło do mnie z pytaniami, czy
nadal piszę bloga, kiedy coś nowego.
Pójdę na łatwiznę i zamiast kombinować z wyszukaną wymówką,
po prostu przyznam się, że sporo się działo i od ostatniego wpisu –około 2
miesięcy temu, zdążyłam dwa razy poleżeć w szpitalu. O innych osobistych
sprawach, które wstrzymały tutejszą produkcję nowości, jak wieczór panieński,
wesele i ślub siostry, które były dla mnie ważne – to raczej na innej
platformie. J
Miało być o mózgu, o innych medycznych pojęciach, ale
pozwolę sobie to odłożyć na chwilę prywaty i zapodać Wam odcinek
dreszczowca. W zasadzie miałam to odłożyć na życiowe „później”, ale kto wie,
kiedy i czy, by to nastało…
Rozdział 1 (i krótko, a wymownie o nim, bo było to dawno i nieprawda, hehe.)
Rozdział 2.
Na tydzień 9-15. kwietnia, przypadły kolejne rehabilitacje i wszelkie dolegliwości po pobycie szpitalnym do 20.03 cofnęły się.
Zniknęłam, ponieważ znowu miałam mały epizod szpitalny.
Początkowo nieźle się
wystraszyłam. W zasadzie to nie nieźle, a hardo się wystraszyłam. Będąc sama w
domu, bez budzika obudził mnie naprawdę rozwalający migrenowy mózg ból w
czaszce, czole, oczodołach, w s z ę d z i e, ból o mocy jakby mnie ktoś
pulsująco i regularnie trzaskał siekierą. W gratisie zawroty głowy, uczucie
nudności, napływającego smaku kwasu w ustach i przekonanie, że gdy spróbuję
podnieść głowę, dojdzie do wymiotów. Nie miałam siły podnieść się, by dojść do
łazienki, by tam chociaż opłukać twarz. Opłukać twarz, phh, zadzwonić po pomoc
– tutaj też wahania, czy karetka, czy do kogoś z rodziny, by wiedzieli, gdzie
jestem by wiedzieli, gdzie jestem, jakby co.
Dzień wcześniej dolegliwości zaburzeń
czucia w prawej ręce z marca, jakby w całości przerzuciły się na stronę lewą.
Dodatkowo wykonywałam wszystko na odwrót – to, co w prawo, przesuwałam w lewo i
na odwrót, nie panowałam też nad ilością wkładanej w czynności siły, ponieważ
nie czułam tego. Jeszcze zrobiłam się nieco „śnięta”, nie ogarniałam już
powoli, co się dzieje. Tak naprawdę walczyłam już ze sobą, czy położyć się i
czekać, czy spróbować dojść do telefonu, który był w kuchni, zadzwonić. Szłam,
trzaskając przy tym i demolując połowę domu. Wazony i tym podobne elementy.
Szłam po szkle. Wymioty nieco mi „pomogły”, ale i osłabiły. Zadzwoniłam do
taty. Zostało mi już tylko czekać, bo nie miałam już siły wstać.
W szpitalu nieporadne
pielęgniarki nieudolnie przeszukały moje cienkie żyłki, by pobrać krew i tym
podobne. Zobaczyłam znajome już mi twarze z izby przyjęć, pielęgniarzy i innych
pracowników medycznych. Przyjęcie na oddział neurologiczny. Takie tam.
Wystąpiły zmiany ogniskowe w prawej półkuli.
Naszprycowana wyjątkowo wielką
ilością środków przeciwobrzękowych, sterydów, przeciwbólowych, minerałów i
innych, otumaniona, ale dochodziłam do siebie.
Już po dniu, dwóch objawy się
cofały, więc jestem niezłym fighterem, heh.
Miałam motywacje – wesele,
trzaskanie, przygotowania, ślub mojej siostry w kolejnym tygodniu; praca,
której nie chcę stracić, bo pozwala mi chociaż trochę „żyć godnie”, bueheh,
wola życia i w i o s n a (za okenm i w sercu), no i mocnym argumentem, było spotkanie z ważną dla mnie osobą, świeżo przybyłą zza granicy,
wolałabym, żeby nasze pierwsze spotkania i czas po tylu latach wyczekiwany
wyglądał inaczej niż spacer po szpitalnym korytarzu, ale cóż – przynajmniej wie
na co się pisze.
Naprawdę nie było źle,
dostrzegając pozytywy. Pierwszy dzień w większej mierze przespałam, a drugiego
dnia poznałam świetną Karolinę J,
moją rówieśniczkę. Miałyśmy „salę młodzieżową”, zamontowali też tv, więc nie
ominęłam odcinka Agenta :D, pogoda
sprzyjała spacerom, nawet opalaniu na szpitalnym podwórku, mogłyśmy doczytać zaległości
książkowe, naśmiałyśmy się – groteskowo – z Pani „halo, halo” (tego nie jestem
w stanie wyjaśnić pisemnie), pomarudziłyśmy na szpitalne żarcie, zawsze to
lepiej z kimś w swoim wieku.
Tryb
życia w szpitalu jest spokojniejszy, zwolniony, sympatyczny i pełen
życzliwości. Pokój jest odpowiednio wywietrzony. Wiele się dzieje, a
równocześnie jest czas na wszystko. Często narzekam na rozwalony totalnie
harmonogram budzenia i kładzenia się spać, inny od codzienności. Tym razem
jednak bardzo mnie to cieszy, bo po powrocie do domu czasem budzę się sama o 8
(rzadko), ale przeważnie o 9 bez budzika sama i mam cały dzień przed sobą –
świetna zmiana! J
Rozdział 3. Kiedyś pewnie napiszę o tym więcej, ale na ten czas tylko krótko:
Niestety, choć wielu osobom się wydaje, że jeśli nie leżę w szpitalu to jestem zdrowa, tak nie jest.
Czasem u mnie nagłe zmiany planów, bez usprawiedliwienia się, wynikają nie ze złej woli... i NAPRAWDĘ nie chodzi mi o zachowywanie się jak pępek świata. Są pewne zdarzenia i fakty, którymi chciałabym się normalnie cieszyć, a nie mogę tak jakbym chciała ich przeżywać. Wypis ze szpitala nie likwiduje mojej choroby, przewrażliwienia i konieczności "przestrzegania prawidłowej homeostazy jonowej w zaostrzeniach choroby (w tym unikanie hipotermii), unikanie hiperwentylacji związanej ze stresem".
Pewne słowa czasem niezamierzenie ranią. Wiem, że w obie strony... Pewne zaś celowo są jak miecze, nie da się cofnąć ich ciosu. Pewne mam gdzieś i nie są w stanie już mnie zranić. J A pewne łechtają moje ego, hehe. :D
Myślę, że tutaj urwę.
M.