21 kwietnia 2013

Autoanaliza transakcyjna.


Jedną z gier jaką zdarzało mi się prowadzić, będąc uczennicą liceum było działanie wedle zasady "paluszek i główka to szkolna wymówka", czyli posiadanie wymówki na wszystko
i szukanie szczęścia w nieszczęściu, jakim były drobne problemy zdrowotne. Ken Ernst w swojej książce "Szkolne gry uczniów" przedstawia to jako grę "Drewniana noga". Z kim grałam? Zwłaszcza z prowadzącym wychowanie fizyczne, niezbyt ukochany przeze mnie przedmiot. Jak to było? Nie można było mi zarzucić nieprzygotowania, strój zawsze miałam, buty zmienne i gumkę do włosów również. Miałam też bagaż lenistwa ze sobą. Gdy stale, raz w tygodniu odbywały się zajęcia na basenie zdarzało mi się celowo zmyślać wymówki argumentujące niedyspozycję w ramach ćwiczeń. Kiedy raz faktycznie skręciłam kostkę i spędziłam dwa tygodnie w domu, po powrocie wciąż udawałam, że jeszcze boli mnie noga, że lekarz zalecił odpoczynek od ćwiczeń fizycznych, wydłużając konsekwentnie okres rekonwalescencji. Było to wykorzystywanie ułomności, jako wymówki. Ja, jako uczennica przyjmowałam stan ego Dziecka Zbuntowanego, podejmując spontaniczną decyzję, nieskrępowana żadną zasadą moralności (np. uczciwość, szacunek dla starszego). Odrzucałam autorytet nauczyciela i ograniczenia. Gdy nie miałam ochoty ćwiczyć, sprawiałam, że nie ćwiczyłam. Nauczyciel zaś, zamiast przyjąć postawę Dorosłego i powiedzieć: "sądzę, że ćwiczenia na basenie mogłyby wesprzeć Twoją rehabilitację nogi" lub "Warto spróbować, jeśli noga będzie Cię bolała, oczywiście zwolnię Cię z ćwiczeń", przyjmował postawę Rodzica Opiekuńczego i najczęściej jego udziałem w zachodzącej transakcji było zdanie: "Faktycznie powinnaś odpuścić dzisiaj ćwiczenie, musisz uważać na nogę, nigdy nie można się przeciążać." Gra nigdy nie została zakończona definitywnym "nie" ze strony nauczyciela, zatem przegrał on, jeśli chodzi o uzyskanie zamierzonego celu przez ucznia. Z drugiej jednak strony, ja jako uczennica traciłam, bo moja noga faktycznie nie została dobrze zrehabilitowana.

Esej autobiograficzny - "Śląska Nibylandia."


Każde dziecko z oczekiwaniem wypatruje co roku tego pełnego wiosny, pierwszego poranka czerwca. Otrzymuje małe podarki od kochających rodziców, śmieje się w głos. Dzień ten jest również ważny dla wcielającego się w jednym z filmów w postać Boga Morgana Freemana, jak i wielkiego sługi bożego Jana Twardowskiego. Gdy jeden z nich, świętując rocznicę swego urodzenia, zasiadał do pracy nad kolejnym elementem niemałego już zbioru poezji autorskich
 – optymistycznego tomiku Tyle jeszcze nadziei, drugi uczył się roli do zdjęć kolejnego filmu, w którym zagra. Nie są to przypadkowo wybrane postaci, które przywołuję. Poza datą urodzenia, łączy mnie z nimi coś więcej – pasja. Z pierwszym – aktorstwo, z drugim – pisanie. Odbądźmy jednak małą podróż w czasie:
Rok 1993. Z relacji osób dla mnie wiarygodnych słoneczny, wtorkowy poranek, okolica godziny dziewiątej. Moja siostra otrzymuje prezent z okazji Dnia Dziecka. Bynajmniej niebanalny, innowacyjny.
Względnie spory, na ten czas mało funkcjonalny. Nieświadoma przyszłości pełnej dziecięcych sporów, wzajemnego gryzienia, wyrywania mleczaków za pomocą prawego sierpowego, czytania sekretnych zapisków w pamiętniku, podjadania słodyczy, i tym podobnych cudów niewidów, jeszcze się uśmiechała. Prezentem jest mały człekopodobny zwierz- Szczurek. Konkretniej kolejny członek rodu Szczurków, siostra mojej siostry. Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. W rzeczy samej. Słowa te nie mijają się z prawdą – jestem przekonana, że nie byłabym w stanie odtworzyć dnia wczorajszego, co zaś dopiero, by mówić o tak odległych terminach. Czasem przyprawia mnie o dreszcze świadomość, że z bieżącym rokiem przemija okres mojego „naście” i spada na mnie „dzieścia”, aczkolwiek jako osoba raczej optymistycznie nastawiona do życia, wiem, że jak na datę urodzenia przystało, trzymam w sobie wieczne dziecko, niczym literacki twór Jamesa Matthew Barrie, żyjący w Nibylandii.
Na moją Nibylandię składało się kilka środowisk: swojskie-domowe z całą moją rodziną razem wziętą, podwórkowe, czyli jak Magda była małym lompem(z naciskiem na małym), szkolno-hobbystyczne, gdzie kształtowała swoje walory osobowościowe i umiejętności naukowe, hobbystyczne oraz rodzące się za młodu i trwające do dziś, moralne.
Nibylandia jest krainą Wiecznego Dzieciństwa, Marzeń i Wyobraźni. W Nibylandii mieszkają Wróżki, piraci, syreny, i rozmaite nienazwane stworzenia. Moimi Wróżkami były dwie kobiety jednej krwi – babcia i mama. Babcia najlepsza na świecie(jak rzecze pewnie każdy wnuk o swej własnej) była czarodziejką kubków smakowych. Nie jest tutaj obce stwierdzenie „niebo w gębie”. Wspaniałość wytworów kulinarnych mojej babci, sięgała nieba. Nie ma mowy, by nie dodawała ona do swoich smakołyków odrobiny magii ( nie mam na myśli przyprawy do zup, choć ujęcie tego elementu zapewne również było nieodstępnym punktem programu w kucharskich potyczkach mojej Wróżki od żywienia). W pamięci mam piosenkę z przedszkolnych akademii z okazji Dnia Babci: U Babci jest słodko, świat pachnie szarlotką w wykonaniu moim i innych dumnych ze swoich babci i dziadków wnuków. Podobną moc ma moja mama. Już za sam fakt, że mnie urodziła powinnam być jej dozgonnie wdzięczna. Jako mała dziewczynka  swoją wdzięczność za poświęcenie i oddanie w sprawy jej wychowania lubiłam ukazywać w licznych wierszach na jej cześć. Był to jednak początek mojej kariery pisarskiej, która w dalszej części objawiła się napisaniem dwóch niedługich książek na etapie czwartej klasy w Szkole Podstawowej (jednej nagrodzonej ogólnopolskim wyróżnieniem), wielu wierszy, esejów, bajek, felietonów. Większość schowana do szuflady. Kilka jedynie pokazane bliższym znajomym.
Drugie środowisko - mowa o podwórku – jo i wszystkie synki z placu dziennie my grali za bajtla w szukanego, bujali się na klopsztandze, pili my dużo tyju, co by nom rześko było, taplali my się w błocie, grali my we fusbal, ciepali my głupie afy na zawody, kto gorszo ciepnie,chytali my chroboki a potym straszyli mi nimi młodsze dziołszki. Z nimi mom richtich dużo wspomnień, kere mi nigdy ze łba nie wylejzom i nie pozwolą zapomnieć o śląskich korzeniach.
Już w przedszkolu opanowałam umiejętność czytania, pisania, liczenia i mówienia w języku angielskim na poziomie podstawowym, więc w szkole- co tu kryć- szło mi co najmniej dobrze. Ma to związek z próbą dorównania starszej siostrze. Cóż…dobrze, że od małego szukałam wzorców i autorytetów, z których mogłam czerpać to, co dobre. To tutaj- w szkole
- stawiałam też pierwsze kroki w pasji, którą kontynuuję aż do dnia dzisiejszego – graniu w teatrze. Pierwszym kołem zainteresowań tego typu było Kółko Teatralne Klakier. To tam zagrałam swoje pierwsze role drugoplanowe, co wyostrzyło mój zmysł artystyczny. Być może gdyby nie to, dziś nie uwielbiałabym teatru, bycia aktorką, publicznych występów. Nigdy nie kryłam wdzięczności jaką czuję w stosunku do wszystkich ludzi, z którymi współtworzyłam lub z którymi w dalszym ciągu pracuję nad wszelkiego rodzaju przedsięwzięciami teatralnymi - takimi jak kółka, warsztaty czy też teatr amatorski. Sądzę, że czasem warto odpuścić starania o wysokie noty z przedmiotu mniej istotnego dla dalszej ścieżki życiowej, a bardziej poświęcić się dla pasji. Dlaczego? Czy działalność, z którą nie planuję dalszej przyszłości zawodowej, której nie traktuję jak źródło utrzymania, może zostać postawiona nad obligatoryjnie nadane przez system oświaty przedmioty? Powiadam: Może. Wszystko ma swoje priorytety, niestety.
Wszystko ma swoje wady, zalety.
Hierarchia wartości, obowiązki, przyjemności
(tutaj wtrącenie wzmianki o kolejnej pasji- muzyce, która wspaniale wypełnia każdą lukę w moi świecie. Jestem melomanką, a przy tym wszystkim dodatkowo kocham zagłębiać się w teksty piosenek). Dla mnie priorytetem nad odhaczaniem punktów wymierzonych przez statut szkoły, był rozwój siebie, kształtowanie osobowości, praca nad wadami, uwalnianie się od ran przeszłości. Na to wszystko pozwala mi gra. Gra na scenie. Gra dla pasji, dla ludzi, dla siebie. Pieniądze to nie wszystko. Jak wypowiedział się swego czasu polski aktor Dariusz Majchrzak: Żeby grać na scenie, trzeba posiadać odpowiedni warsztat. Żeby zaś posiadać warsztat, trzeba włożyć w to wiele pracy
i starań. W młodych ludziach pełno jest zapału, przesłanki celowe jednak bywają różne. Dobrze, że jeszcze promuje się kulturę wysoką, daleką od miejskiej łaciny, rozrywki ograniczonej do piątkowych wizyt klubie i luk w pamięci spowodowanych nadmiarem korzystania z używek. Dobrze, że są osoby, które cenią codzienność pełną długich wycieczek rowerowych z miłością do oddychania pełnym tchem, śmiania się na głos, radości z każdego dnia - szczególnie tego z rześką zielenią kwitnących liści na tle błękitu nieba. Nie mam zamiaru prawić moralitetu bez końca, jednak sądzę, że w dużej mierze to właśnie moja moralność i religijność jaką wpoili we mnie rodzice, nauczyciele, znajomi kapłani jest główną przyczyną tego, jaka jestem, będąc w takim, a nie innym miejscu. Stąd pójdę dalej małymi krokami, czasem przebiegnę truchtem. Jedno jest życie, więc nie można sobie pozwalać na to, by przestać się nim cieszyć. Dzisiaj odkręcając butelkę popularnego napoju niegazowanego z napisami od wewnętrznej strony nakrętki (swoją drogą pojawiającymi się tam od ROKU 1993 – cudowny rocznikJ) odczytałam CARPE DIEM! Zatem, do dzieła.